acojapacze

To bardzo ładna, ale zbyt powściągliwa recenzja

Na początku była książka. Opasłe, liczące ponad 700 stron tomisko, w którym opisano 66 dni niezwykłej podróży Alfonsa van Wordena, kapitana gwardii walońskiej. Kawaler ów podczas przeprawy przed dolinę Los Hermanos — rejonu określonego mianem nawiedzonego — gubi swą służbę i zmuszony jest przepędzić noc w opuszczonej gospodzie. Szybko okazuje się jednak, że nie jest tam jedynym gościem — wraz z dwunastym wybiciem dzwonu otrzymuje zaproszenie od dwóch pięknych księżniczek z rodu Gomelezów. W ich też objęciach spędza upojne chwile. Po przebudzeniu ze strachem odkrywa, że zamiast w gospodzie, znajduje się pod szubienicą braci Zota. Co gorsza, po obu jego stronach spoczywają odwiązane ciała wisielców.
Jest to dopiero początek, a dzielny kapitan napotka na swej drodze jeszcze wiele interesujących osobistości, m. in. kabalistów, słynną hiszpańską inkwizycję, opętańca, cyganów, a nawet legendarnego Żyda Wiecznego Tułacza. Wysłucha także dziesiątek fascynujących historii, budzących u czytelnika zarówno strach, jak i smutek czy niepohamowaną wesołość. Jan Potocki, autor tego dzieła, idealnie żongluje konwencjami, w czym wybitnie pomaga mu szkatułkowa konstrukcja powieści: o ile początek to typowy horror, tak z czasem ustępuje on miejsca romansowi, komedii, a nawet historii spod znaku płaszcza i szpady.
Muszę przyznać, że lektura „Rękopisu…” zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Książka zdecydowanie ma swój specyficzny klimat i nic się nie zestarzała przez te wszystkie lata, jakie upłynęły od jej powstania. Jak przystało na wielbiciela fantastyki z zapartym tchem czytałem o kolejnych zjawach, przeklętych pielgrzymach oraz krwawych głowach, uważnie też śledziłem losy tych, którzy podobnie jak van Worden spędzili noc z gospodzie Venta Quemada, by rano obudzić się w w towarzystwie niemrawych i lekko nieświeżych braci Zota.

saragossa
saragossa
Z żalem przyjąłem więc do wiadomości fakt, iż aura cudowności coraz częściej ustępuje miejsca chłodnemu racjonalizmowi. Oczywiście czasami było to nawet piekielnie zabawne — jak w przypadku cmentarnego epizodu doktora Sangre Moreno — ale już zakończenie powieści pozostawiło we mnie poczucie lekkiego niedosytu.
Potencjalnych czytelników należy ostrzec, że powieść Potockiego wymaga od czytającego odrobiny skupienia, czego przyczyną jest oczywiście zastosowanie przez autora konstrukcji szkatułkowej. Z jednej historii wykluwa się druga, a z drugiej kolejna – następuje nawarstwianie się i mieszanie wątków, a przecież każda opowieść zawiera pełen życiorys opowiadającego! Osobiście szykowałem się na totalnie przegrzanie mózgownicy — w czym utwierdzały mnie tylko kolejne opinie znalezione na temat „Rękopisu…” — ale ostatecznie nic takiego się nie wydarzyło, a wszystko było łatwiejsze w odbiorze niżeli to przedstawiali internauci. Niemniej, łatwiejsze nie oznacza totalnie proste.
Książka doczekała się w 1964 roku przeniesienia na duży ekran. Za kamerą stanął Wojciech Has, a scenariuszem zajął się Tadeusz Kwiatkowski. Na planie zgromadzono prawdziwą aktorską elitę, bo któż nie zna tych nazwisk: Cybulski, Holoubek, Niemczyk, Maklakiewicz, Pieczka, Tyszkiewicz, Pyrkosz. Jeśli do tego wszystkiego dodamy Krzysztofa Pendereckiego odpowiedzialnego za oprawę muzyczną, to jasne stanie się, iż z takiego połączenia talentów musiał powstać film wybitny.
Materiału było na miniserial, toteż twórcy dokonali ostrej selekcji i wybrali z książki najistotniejsze ich zdaniem wątki, które złożyły się na ten trzygodzinny (!) obraz. Siłą rzeczy z filmu musiało wypaść wiele interesujących postaci i zdarzeń, ale to co pozostało, przedstawione zostało nader wiernie. Jeśli scenarzysta decydował się już na jakieś drobne zmiany, to z korzyścią dla całej historii. Najlepszym tego przykładem jest zakończenie opowieści, ciekawsze od oryginalnego! Film Hasa jest podręcznikowym przykładem tego, w jaki sposób powinno dokonywać się ekranizacji książek.
Aktorstwo stoi tu na najwyższym poziomie. Pieczka jako opętany Paszeko jest bezbłędny (ten jego skowyt!), podobnie jak Kobiela wcielający się w rolę kawalera Toledo, pożeracza damskich serc, ale to Maklakiewicz kradnie całe show — jego don Busqueros to zdecydowanie najlepsza kreacja w całym filmie. Irytujący natręt, szlachcic-naciągacz, a mimo to budzi naszą sympatię. Jeśli mam się już czegoś czepiać, to jedynie roli Cybulskiego — jego postać, podobnie jak książkowy pierwowzór, na tle barwnych towarzyszy wypada najzwyczajniej w świecie blado i nieciekawie.
Film zasłużenie budzi zachwyt krytyków i widzów, bo to Kino przez duże K. Moim osobistym faworytem jest historia Suareza, absolutny majstersztyk i godzina dobrej zabawy. Co ciekawe, „Rękopis…” szanowany jest bardziej za granicą niż w naszym kraju i to do tego stopnia, że jego cyfrową renowację opłacili z własnych kieszeni panowie — być może komuś obiły się o uszy ich nazwiska — Scorsese i Coppola.


)))

Niepowtarzalny Cybulski

Czy można Bim-Boma obsadzić w Cabaret Voltaire?. Można, pod warunkiem, że jest się znajomym braci Zota. Trudno o bardziej surrealistyczną hiperbolę – Chełmicki na walońskim żołdzie — kompletna fiksacja. I za to (również) kocham ten obraz już od pierwszego razu. A razów ci było, że nie policzę... A popisywalo się kilku „krytycznymi” uwagami, że rola słaba, że błąd obsadowy, że zaprzepaszczona szansa wybicia się na bógwico... Żałosne gęby, nie macie pojęcia, jacyście pokąsani.