acojapacze

Po czterdziestu latach — wykopany z archiwum kultowy koncert Querentes [1973}

To kawał historii, nadaje się nawet na maturalną notatkę. Czterdzieści lat temu — macie w ogóle pojęcie? — dekadę przed gniewnymi pomrukami sierot stanu wojennego, u Redemptorystów św. Klemensa grzmotnęła salwa gniewnych, zawiedzionych poszukiwaczy — Querentes. Już samo objaśnienie łacińskiej nazwy kapeli kręci niezły kogiel-mogiel. Albowiem: querentes to wyrażać żal, narzekać, lamentować, płakać, ale quaerentes to już poszukiwać, szukać, wyszukać – oto i podstawowa różnica – przewrotność doskonała, w dodatku z najlepszą z możliwych – łacińską metryką (w powszechnym obiegu ślad tej dwuznaczności znajdziemy jeszcze w znanym quaerite et invenietis – szukajcie, a znajdziecie). Etykietę nadał nam przyjaciel, o. Waldemar Gawłowski CSsR od św. Klemensa. A więc – wkurzeni czy poszukiwacze, rozczarowani czy nawiedzeni? Każde z tych wcieleń pasowało do stanu naszych umysłów wręcz matrycowo. Już sama dwuznaczność nas rajcowała, choć zapis nazwy przyjęliśmy, jak widać. Ale, jeśli ktoś miałby wątpliwości, czy etykieta nie jest na wyrost, to poważniał już po pierwszym zderzeniu. Querentes miało do zaproponowania coś, co znacznie wykraczało poza wielokrąg partactwa i lirycznych banialuków. Muzyka natchniona i narracja takoż – żadnej pasmanterii. Całości dopełniała architektura – miejscem naszego skupienia, próbowania, strojenia i dyskusji był święty przybytek zwieńczony dzwonami. Querentes to Karolkowa, to nasze muzyczne resurectio mentis, to salwa gniewu i pogardy pod adresem łachudrów tamtego świata. Tych tonów próbowałem jeszcze dwukrotnie... Po latach zostały śladowe artefakty naszej aktywności, a i te, zestawione z urobkiem ówczesnych i poźniejszych komand, spokojnie wytrzymują próbę czasu i zadziwiają niespotykaną proweniencją.

querentes_XL querentes_XL querentes_XL

)))

Za parkanem rozszerzone oczy prawdy

Ponad godzina znakomitej, zupełnie nowej muzyki i horrendalne teksty. Trwa rekonstrukcja odzyskiwanego nagrania i notacji – taśma i czterościeżkowy magnetofon Phillipsa, szybkość 9,5 cm/s, mikser Waldka Jakubowskiego i jego nadludzka cierpliwość – wszystko na żywo – pierwsze kompletne wykonanie, powtórzone w Klubie im. Pietrzaka niedługo potem. Wśród kilkunastu utworów – Pieta, Zmiłuj się nad nami, De natura pia fraus (Natura, święte mamidło), Drzewo figowe i – oczywiście – nieśmiertelny, nagrzany jak piorun kulisty – Zlew. Całość opatrzona interwałami słowa wiązanego z ręki Krzysia Masłonia, dzielnie wykuwającego rytm Adamowi, Zbyszkowi-Krzysiowi i mnie – szarpiącemu 12 strun od Alfreda Kopoczka z jego trem-wajchą i fuzzem od Tadka Pokorskiego (o rany, wszystko lepsze od kultowego standardu 12-Gibson-Gigsby). Za parkanem rozszerzone oczy prawdy – taki tekst może się wykluć wyłącznie w tęgiej głowie...