Kilka sezonów temu, ktoś podejmujący przytomne decyzje w WarnerBros, postanowił wystawić limitowaną edycję kultowego Dekalogu, w układzie, jak z Himilsbacha – dziesięć plus jeden (dokumentalny). To oczywiste, że przy takiej okazji, żaden przytomny dizajner, nie pozwoli sobie na czapkowanie prostemu ludowi i zaryzykuje tak zwane „przełamanie stereotypów”, którym patroni różnych inicjatyw są szczególnie wierni, wg równania – im więksi, tym wierniejsi. No, więc zabrałem się za temat jak satyr, abo dziki mąż i chociaż pamięć tego etapu (na moje szczęście) już nie tak żywa, i chociażem nie Sokrates, trucizny jednak musiałem zassać jak ta lala, to jednak udało się – przynajmniej na przysłowiowe trzy-czwarte. Zrobiłem do tego Dekalogu chyba wszystkie precjoza (z wyjątkiem kamiennych tablic – bo tego nawet braciom Wonsal z Krasnosielca bym nie sprokurował). Ale najważniejszą z mojego punktu widzenia rzeczą, było nadanie projektowi całkowitej spójności identyfikacyjnej i cech wzorniczych, o jakich już chyba nie wypada rozmawiać młodym wykształconym z wielkich biur.
Wariacji sygnaturowych, opakowaniowych i etalażowych było kilka – po prostu, dizajnerska staranność adekwatna do znakomitej, profesjonalnej redakcji wydania, której konsultantem był osobiście Stanisław Zawiśliński – kieślowszczak co się zowie, może nawet numero uno w polskiej literaturze przedmiotu. Miałem okazję wymienić się ze Staszkiem (dawnym redakcyjnym druhem), kilkoma opiniami nt. całej sytuacji. Obaj rozumieliśmy, że – być może – jest to intelektualna „resztówka” po odchodzących w niepamięć czasach, gdy rozum nie spał, a upiory były jednak w defensywie. Słowem – należało podejść do sprawy, jak do okazji „pomnikowej”, ultra-kolekcjonerskiej czy też niepowtarzalnej z wielu innych atroficznych powodów, albowiem – to jedno było oczywiste – w takiej konfiguracji okazja już se ne wrati.
Ba, ale jak wpłynąć na bieg wydarzeń, mając do dyspozycji tylko olej z kilku mózgów, skoro – jak „my wiemy, a wy rozumicie” – nie o takie smarowanie tu chodzi. Rozwiązaniem może być „osaczenie” zawiadowcy wyrobami wysokiej jakości – część oczywiście przepadnie, ale część pozostanie. I to się na koniec dnia liczy najbardziej – bo nawet lodowiec, napierający i ścierający na proszek wszelkie gór szczyty, ma tę właściwość, że za jednym zamachem przepchnie na jakąś posesję elegancki, wielotonowy „pomnik przyrody” (o polskim syndromie-fenomenie „dwóch projektów” piszę w innym miejscu – dzieciaki, naprawdę warto).
I jeszcze słów kilka o kwestii „pomnikowości”, już dwukrotnie przywołanej w tej notatce. W Polsce, w kraju budującym przyczółki „poprawności” zbożnymi narzędziami do ciesiółki, tej byłej ojczyźnie kumatych mądrali, nigdy nie wiesz, kiedy jakieś słowo zmieni się w zaklęcie lub przekleństwo. Zerknij na powyższe obrazki – to bardzo pouczająca część tej historii. Oto wieści z 1 czerwca, dnia moich urodzin – jakieś jaskiniowe bydlę odcięło i zabrało „dłonie" z nagrobka Kieślowskiego. W tym kontekście, wyrażenie „brakuje słów", to banalna, salonowa galanteria. Tu brakuje RĄK i tychże należałoby bozbawić rzeczone bydlę. Ale, ale, cóż my tu widziem, proszę wycieczki? Po pierwsze – mogiła zwieńczona symbolem dłoni złożonych „w kadr” – taki własnie znak, na długo wcześniej, proponowałem jakiejś pani szlabanowej od BraciBros, której wszystko „grało i kolidowało”, dopóki nie musiała „zająć stanowiska”. Luuuudzie od ragecomics, ratunku! Ja pamiętam Mysią cenzurę jak każdy polski artysta z certyfikowanym terminem ważności do spożycia. Ta Mysia to pic na wodę wobec nieogarnialnej tępoty i tupetu obecnego państwa szlabanostwa – wiem, co mówię. Ta „pani” postanowiła radykalnie zredukować niektóre proponowane przeze mnie rozwiązania stylizacyjne – tak w zakresie opakowań, jak i graficznych desygnatów całego wydania. Po pierwsze – wypadły „ręce” – tak, tak – ręce, jak te odrąbane z nagrobka Kieślowskiego. To nasuwa mętne myśli, Panie Święty, czyżby to znów Ona... Ciekawe, że ktoś wpadł na „ten sam pomysł” tylko znacznie później... (no comments). Po drugie i kolejne – ubyło to i owo, m.in. motyw znanego procarza z marmuru z kamerą gotową do strzału, znaczące didaskalia, unikatowe rozwiązania kolekcjonerskich opakowań itd. A żeby nie było, że się czepiam na zasadzie – kiedyś, panocku, to byli ludzie – ekranowa cytacja z serwisu „wielkiego nadawcy”, z WIDOCZNYM słowem „nagrobku”. To jest przerażające testimonium paupertatis obecnego genotypu rodaka, to prosektorium intelektu, to nasz prostacki standard. A więc „nie pisaty” – ależ także „nie cytaty”. Badania dowodzą, że wielu ludzi zapomina pod koniec zdania, co stało na jego początku. Najprostszy akapit zredagowanej myśli jest dla ogromnej rzeszy ludzi nie do przejścia – nie rozumieją zapisu mowy ojczystej. Patrz Kościuszko na nas z nieba...
Myślę, że gówno w proszku temu ludku, to i tak za wiele. I potośmy sześć lat prowadzili wojnę, jak mówił pan radca? Nie, tamta wojna trwała 35 lat i daliśmy radę, ale kolejna dekada wojny lat 80. i jej grubokreskowe następstwa, których jesteśmy partycypantami, powaliły wszystko na amen. Pozostała – jak to zauważają melomani – polska nuta w emigracyjnej produkcji pewnego schorowanego właściciela Pleyela...