Można powiedzieć – prawie siedemset lat czekało na odwiedziny. I stało się – wszedłem i na chwilę przywarłem do niewidzialnego, jak Nowhereman, ten pokraczny pochłaniacz jaźni z Yellow Submarine. Tak się złożyło, że kaplicę wówczas restaurowano i wzdłuż ścian biegły wypiętrzone pomosty. A więc, nie dość, że w ogóle tam byłem, to jeszcze los złożył mi propozycję nie odrzucenia – kosmos Giotta na wyciągnięcie ręki. Tego się nie da opowiedzieć, to Ultima Thule sztuki – sama krawędź Absolutu. Giotto jest geniuszem, jednym z tych, którzy dokumentując przepełniające ich moce, na zawsze wszczepili w nas format Poznania. Ocean atramentu przelano dla opisania tego fenomenu, choć sam mistrz przecież nie zrobił nic ponad przypomnienie, że Słowo Ciałem się stało i mieszkało między nami... Ale właśnie to i podobne temu przypomnienia, ukształtowały moją jaźń, Europejczyka, na zawsze. I choć czytanie sztuki od najmłodszych lat dawało mi rękojmię uczestnictwa w misterium tworzenia, to każde obcowanie z bezgranicznym mistrzostwem, zawsze odczuwałem niemal fizycznie, jak poufną wymianę myśli...
Rozpieszczony synalek pazernego grzesznika, ochydnego lichwiarza, wpędzającego nieszczęsnych dłużników w pętlę niekończących się zobowiązań, czyli parającego się, bezwzględnie zakazaną przez chrześcijański porządek, działalnością przypisaną społeczności talmudycznej – tego diabelskiego dopełnienia feudalnego spektrum ówczesnego świata. Riginalda, tatusia cwanego Enrica, sam Dante umieścił w siódmym kręgu piekieł – „mądrym dla memoryału, idyotom dla nauki”, jak trzy wieki poźniej pięknie rzecz ujął ksiądz Chmielowski w Nowych Atenach. Zaś Enrico, także lichwiarz, oszust i hipokryta, co prawda do dantejskiej historii nie trafił, ale zrekompensował sobie kulturalne i odpustowe ambicje, nie tylko fundując kaplicę, ale zamówiwszy u Giotta wielką pracę, kazał się sportretować na ścianie Sądu Ostatecznego w charakterze pobożnego kreatora świętego przybytku. Przybytku, bez którego nie może się dziś obyć żadna kronika europejskiej sztuki.