Trudno powiedzieć kiedy się to zaczęło. Być może jeszcze w niezrównanych czasach podstawówki na Karolkowej, gdzie w pewnym momencie, kilku z nas, kompletnie zwariowało na punkcie doświadczeń chemicznych, fizycznych i radiotechnicznych. Czegoś takiego nie warto nawet opowiadać, bo dzisiejszy małolat nawet nie pojmie o czym mowa, bo i fabuła jakby żywcem z „Tomka w krainie kangurów”. Jednakowoż pozostaje faktem, że kiedy przyszedł dojrzały czas realizacji snów karmionych szczeniacką martyrologią i sięgnąłem po narzędzia, przy których nawet atol Bikini to prowincja, mogłem sobie nareszcie ulżyć – takoż poprzez lektury – szukaj we Wstępie do imagineskopii, jakoż torturą twórczości własnej. Nie dziwota zatem, że wcześniej, czy później musiałen trafić na PWN i przyjąć zaproszenie do wystroju niesamowitej jakości księgozbioru, głównie chemicznego. Nie muszę dodawać, jak wielką radość sprawił mi ten wieloletni malarski romans z atomową amunicją tak poważnego wydawcy.
Stało się też pewnego Wielkiego Tygodnia, że nasz kolega postanowił upitrasić kilka petard na Wielkanocną Niedzielę. Coś okropnego – ojca czytającego gazetą wydmuchnęło z kuchni razem z fotelem, on sam stracił śledzionę, kilka palców i odniósł rany, jak po wdepnięciu na minę. Na ulicę, jak deszcz gilotyn, spadły z kilku pięter tafle wysadzonych szyb, na szczęście nie trafiły w przechodniów. Jakoś wkrótce przeszła nam chemia w wydaniu empirycznym... A dzisiaj – eksplodujące balasy są na pęczki i gdzie popadnie – nawet u pijaczka w naręczniaku.