Przebojowo zrobiony periodyk gospodarczy, dla nowoczesnego i obytego odbiorcy? A dlaczego nie?
Rynki to pozycja wydawnicza rocznik 57 – przetrwała dekady, odwilże i zatwardzenia, a na koniec wpadła mi w ręce. Przeobraziłem ją w nowoczesny magazyn, a na 50. urodziny zafundowałem jej odnowioną, drugą szatę graficzną. I ten właśnie projekt uważam za jeden z najlepszych, jaki powstał. Biorąc pod uwagę specyficzną złożoność założeń periodyku o takiej tematyce, maniakalnie tautologiczne replikowanie złych prototypów w większości tytułów i brak odpowiedniej atmosfery, sprzyjającej twórczej konkurencyjności i motywowaniu artystów – aż nie chce mi się podawać do wiadomości, co właściwie pchnęło mnie do tak zuchwałego eksperymentu. Jedyna odpowiedź, jaka mi przychodzi do głowy to taka, że zawsze kochałem najtrudniejsze wyzwania oraz erudycyjne i holistyczne podejście do tematów, no i wreszcie – nie bez znaczenia – jestem bardzo dobrym specjalistą w swojej dziedzinie – unikatowo dobrym, stwierdzam ten fakt bez zbędnej, czy fałszywej kokieterii. Wokół Rynków, imprez gospodarczych pod ich egidą organizowanych, rozlicznych dodatków i almanachów, czy podczas uroczystego przyznawania wiosennych i zimowych wyróżnień w uznaniu sukcesów eksportowych, narosła cała piramida moich prac. Obejmowały wszelkie pola eksploatacji – periodyki, interaktywne multimedia, animacje telewizyjne, pełnowymiarowe serwisy internetowe, scenografię imprez, kompletne zaopatrzenie identyfikacyjne, reklamę, publicystykę i wszelki praktykowany „copywriting” wydań, imprez i promocji. Wystarczy? Rzadko się spotyka tak jednorodną i skalowalną identyfikację.
Konsekwentnie zaprojektowałem wszystko – dedykowane garnitury fontów, logotypy, siatki i szatę obydwu wdrożonych makiet. Po raz kolejny zastosowałem ulubiony i często postulowany przeze mnie format papieru 235x297mm. Doskonałe proporcje, znakomicie sprawdzające się w komponowamiu złożonych układów typograficznych i obrazów. Ten stosunek boków pozwala na świetne wyważanie akcentów, operowanie punktem zero i wszelkimi kontrapunktami – uwielbiam go za to. Szczególnie piękną, pełną obiektowej i wewnętrznej dynamiki geometrię widzących kolumn widać operując materiałem fotograficznym, zwłaszcza, jeśli fotografia jest dziełem wysokiej próby. Miałem to szczęście, że otrzymywałem ją z ręki mojej córki Agaty, która wypracowała harmonijny konsonans redakcyjno-warsztatowy, co przyniosło znakomite wyniki. Dawno nie miałem do czynienia z taką trafnością obrazowania na poziomie dokumentu, portretu i reportażu. Wybór jej zdjęć z tamtego okresu stanowi do dzisiaj przykład perfekcji w zakresie synchronizacji treści i formy.
)))
Problem wybiegania przed orkiestrę i proponowanie rozwiązań antycypujących rychłe pojawienie się w grafice projektowej „mód” i tzw. „patentów”, to prawdziwa zagadka. Już wielokrotnie w przeszłości doświadczałem jednoznacznego wrażenia, że niektóre zdarzenia są – mówiąc bez owijania w bawełnę – śladem po mnie. To się da zauważyć – dobór środków wyrazu o znamionach osobistego eksperymentu formalnego, szata graficzna i zabudowa przestrzeni znormalizowanych w projektach wydawniczych (łatwo rozpoznawalna maniera), wreszcie – cała logika typograficzna, postulowana w modus operandi i morfologii użytych krojów, dyscyplina stylizacyjna w doborze i dynamice ilustracji (także wewnątrzkadrowej) i operowanie światłem, ba – także zastosowana w projekcie paleta. Ten ostatni parametr jest bardzo szczególnym stygmatem najwyżej zorganizowanej świadomości twórcy, zdolnego do restrykcyjnego samoograniczania się w operowaniu środkami. Baudelaire powiedział: „Nigdy nie widziałem palety, tak starannie przygotowanej, jak u Delacroix... jak starannie dobrany bukiet kwiatów" (Delacroix-Van Dyke). To właśnie jest ciekawe, że człowiek pióra dostrzegł wewnętrzną organizację w spiżarni człowieka obrazu. Ale to cechuje wrażliwych, ludzi o rozbudzonej samowiedzy – tej nadprzyrodzonej zdolności pojmowania rzeczy i horyzontach szerszych, znacznie szerszych... Zresztą, jeden i drugi nieźle władali orężem krzyżowo – Baudelaire dobrze rysował, a o talencie literackim Delacroix powiedziano już chyba wszystko. Innowacyjność we własnym atelier i wobec tworzonych dzieł, to dar przypisany wyłącznie najlepszym – naśladowcy to nędzni plagiaciści i umysłowi geszefciarze. Z ich partaniny nigdy się nie dowiesz, co chcieli osiągnąć, bo kradzione nie ma blasku – jest całkowicie pozbawione aury odkrywczości. Ziemia, ziemia! można krzyknąć wiele razy, ale niekoniecznie odkrywczo, a Rynki Zagraniczne z całą oprawą towarzyszącą, różniły się od korporacyjnego kiczu wydawniczego wszystkim, zwłaszcza druga makieta była pracą, którą mogę zaliczyć do obiektywnie najlepszych. A to by się rozczarował Erik Spiekermann, którego dizajnowi The Economist zawdzięcza odrodzenie – facet dowiodł, że recepcja tytułu ma ścisły zwiazek z jego estetyką – jakby w ogóle trzeba było takie rzeczy udowadniać, co za czasy... WIEM CO MÓWIĘ – nie po raz pierwszy i bynajmniej nie ostatni kończę tym zapewnieniem...