Pierwotna, zastana makieta Życia, była autorską trawestacją klasycznego hierarchiczno-modularnego układu gazety. Wkrótce jednak zwrócono się o nowy projekt do mnie. Jego wdrożenie stało się recenzowanym wydarzeniem, zapewne z powodu mojego (skądinąd znanego między tubylczemy typografy) punktu widzenia na grafikę prasową w ogóle. Gazeta to nie sortownik z wiadomościami, powinna być manifestem oryginalności i musi wypracować własny repertuar metod pozyskiwania różnych kręgów czytelniczych, bo „samej” informacji i tak nigdzie nie będzie lepiej niż w sieci – najszybszym z obecnych wehikułów. Bo papier jest „płaski” informacyjnie, ale szlachetny nośnością tradycji, kanonów edytorskich i każdej, wcześniej drukowanej myśli, zaś wyróżnikiem inernetu — jego potencjalna „czterowymiarowość”. Dysponuje nieograniczonym potencjałem źródeł, programowalną dygresyjnością narracji, wielopoziomowością komunikowania i swobodą dramatyzacji w ujęciu czasowym. Niestety, internet stał się przy okazji panoramą pobłażania dla amatorszczyzny, głupstwa i naruszania norm. Twórczość internetowa potrzebuje zdolnych adaptatorów idei powstałych w odmiennych środowiskach, jak zresztą WSZYSTKIE dziedziny kreacji, których dane składowe uległy cyfrowej „krystalizacji”. Sądzę, że sztuka, jej idee i atrybuty, historycznie pozostaną przy warsztatach pierwotnych (prymarnych), zaś ich zuniformizowane technologicznie alternatywy (wtórniki) będą pełnić funkcje wspomagania efektywności tradycyjnych dziedzin (produkcja, postprodukcja, reprodukcja, dokumentacja itp.), jak również upowszechniania edukacji w zakresie i na poziomie wcześniej nieznanym. McLuhanowski aksjomat – środek przekazu sam jest przekazem, powinien być dla współczesnego projektanta wytyczną.
Z takim bagażem przekonań przystąpiłem do narysowania nowego Życia, jego dodatku ekonomicznego Życie za pieniądze i prawdziwego ewenementu w tym zestawie – tygodniowego magazynu Warszawiak. Poszedłem na całość – zaprojektowałem nowe litery (cztery garnitury fontów), kompozytowo stylizowane na egipcjanki o dynamice Gilla i przezroczystości Slimbacha. Nie wszystko udało mi się zrealizować, bo i czas na wszystko był nikczemnie krótki i klimat roboty w opozycji do aktualnej makiety nieco męczący. Ale stało się, wykoncypowałem coś kompletnie niepodobnego do kioskowego towaru, znów wychyliłem się o kreskę, która miała dopiero nadejść. Dynamikę składu dokładnie zsynchronizowałem z geometrią i muskulaturą fontów, których pewne parametry wtórnie modyfikowałem „pod gazetę”. Ta sprzęgająca się dwupolowość, to ten rodzaj praktyki, o której zawsze marzyłem. Jest też coś, co muszę zaznaczyć – to znakomita i fenomenalnie zgrana współpraca z najlepszym redaktorem graficznym, z jakim w nowych czasach pracowałem – Maćkiem „Maciulą” Kiełkuckim. Jestem mu szczerze zobowiązany za niebywale wysoki poziom roboty, bez względu na okoliczności – biegłość, organizacja, refleks, wyczucie – można wyliczać, facet-fenomen. Choć kierowałem artystycznie gazetą, to bez Maciuli tych sukcesów by nie było – chciałbym w tym skromnym miejscu oddać Maciuli należne uznanie. Oczywiście, sprawa nie kończy się na tym – potem są autorzy, redaktorzy, rozkwity i uwiądy... Z tym nowym Życiem było nie inaczej, w końcu się skończyło, jak każde życie. Ale został ślad roboty tak oryginalnej i przebojowej, że skorzystali na tym... oczywiście, wszyscy następni. Ale tak to już jest z tymi sprawami, w końcu i pisałem i redaktorowałem całe lata i w tkance czasopisma potrafię grzebać jak stary saper.
Problem wybiegania przed orkiestrę i proponowanie rozwiązań antycypujących rychłe pojawienie się w grafice projektowej „mód” i tzw. „patentów”, to prawdziwa zagadka. Kilka osobnych słów należy się w tym kontekście wspomnianemu wyżej projektowi Warszawiak. Ten tygodniowy dodatek do gazety nieźle nakurzył w obszarze tzw. oferty prasowej, co więcej, w zdumiewająco krótkim czasie – niemal, jak mówią za kanałem: on the fly – zyskał status „kultowego”. Obecnie wszystko jest „kultowe”, glównie chyba z powodu pandemicznego rozrostu rozlicznych „kultur” bakteryjnych i zaniku form językowych. Częściej bowiem trafimy na opis, że coś lub ktoś jest ekstra, mega, albo spoko, niż na ślady normalnej mowy. Z tej kupy kompostu sterczą miejscami obiekty „kultowe” – od tego można się nabawić chronicznego LOL, jeśli znacie te klimaty.