acojapacze
frazesy i delikatesy fitzcarraldo rynki zagraniczne życie z kropką shoppingguide mrk chwalebna przeszłość

Druga połowa dekady 80...
chwalebna przeszłość i bezmiar rękodzielnictwa

Ta odsłona to skrzyżowanie paleoinformatyki z archeologią. Kto z czytających wie, co to takiego – hände hoch. Ależ tak, to najprawdziwszy KOMPUTER. Ten, który tubylców zapoznał ze światową doczesnością, całe pokolenie wciągnął w cyfrowe klimaty itp., ale co najważniejsze, wbrew szeroko lansowanej nierównowadze na rzecz rzekomo „rozrywkowej” szajby, zaszczepił ludziom najistotniejszy motyw – ZASTOSOWANIA. Oj, byłoby o czym opowiadać, bo to wielka historia, znacznie ciekawsza niż kiczowata paplanina dżojstikowych pasikoników, dla których jedynym kryterium przydatności sprzętu, jest jakość wąsów jakiegoś zabijaki w jakiejś pif-paf-battle. Albowiem, nie żadne infantylne bajdy stanowiły o poczytności tego magazynu, ale rzeczowość i rozbudzanie instynktów praktyczności (przepraszam, rozrywka to jednak nie kategoria „zainteresowania”). Był ona PIERWSZYM, PRAWDZIWYM I JEDYNYM produktem wydawniczym, umacniającym w posadach polską miedzę wiodącą ku cyfrowej doczesności.
Uważam przy tym za właściwe, a nawet konieczne zaznaczyć, że przedstawione tu fakty, mimo koniecznej zwięzłości, warte są poznania, gdyż mają wartość historyczną, a nawet źródłową, zwłaszcza, że w odniesieniu do wielu wątków jestem jednym z ostatnich lub wręcz ostatnim świadkiem i – przede wszystkim – uczestnikiem historii. Na próżno na polskim śmietniku kronikarskiej obojętności (a często arogancji), szukać takiej wiedzy, zwłaszcza w sieci, mimo że dla każdej normalnej społeczności zaniedbanie pamięci jest tożsamościowym samobójstwem. Szkoda było czasu na długie i żmudne przekopywanie krajowej pajęczyny. Co znalazłem? – prawie nic. Nieliczne notatki, zdeformowane brakiem źródłowej precyzji przywołania, relacje z trzeciej ręki, jakieś zapożyczenia pozujące na cytaty, a także pozbawione należytego kontekstu i skażone fatalną gramatyką różne popisy „internetowej” elokwencji, co tylko pogłębiło moje zasmucenie. Problem z informacją wnoszącą jakąkolwiek wiedzę do annałów 30-lecia polskiego komputerowego projektowania graficznego i cyfrowej typografii jest po pierwsze taki, że... nie ma żadnych annałów. Ten temat w sieci praktycznie nie istnieje, radykalną zmianę widać dopiero w odniesieniu do bieżących czasów, już moderowanych przez najmłodsze roczniki artystów, ale to już zupełnie inny temat.

z otchłani dekad wyłania się mgliste wspomnienie pierwszego, całkowicie cyfrowego atelier polskiego grafika, TO BYŁEM JA

komputer
Wystartował wiosną 1986. Byłem szefem graficznym tego wiekopomnego tworu, a moje inicjatywy estetyczne, publicystyczne, informatyczne i organizacyjne – ech, co tu dużo gadać... tu nie miejsce na krygowanie się – po prostu były wydarzeniami klasy „premium”, jakby dziś powiedział koleś z „fabrycznym ogranicznikiem prędkości” dla mowy ojczystej. Eksperymentowałem jak zaczarowany, gnając i ogarniając na bieżąco kształtującą się dziedzinę życia i twórczości, a potem się okazało, że mimo moich wezwań do wspólnego dzieła, najbardziej ku temu predystynowane kręgi zawodowe, okazały się głuche i martwe – zero pojęcia o dziejącej się na ich oczach przebudowie świata. Eee, co ja też mówię „na ich oczach”, to zbędny eufemizm, oni GÓWNO WIDZIELI i GÓWNO WIEDZIELI. Dlatego tak mnie drażni brak sprawiedliwego i rzeczowego komentarza do tamtych czasów, a także do dzisiejszych, tak udanych produktów, jak np. znakomite „WIdzieć-WIEdzieć” – najlepszy wybór tekstów o dizajnie Dębowskiego i Mrowczyka (wyd. Karakter, 2011). Dlaczego tak sądzę? A kto niby miał tu cokolwiek widzieć, a zwłaszcza wiedzieć, skoro moje wici gasły nawet na utytułowanych, artystycznych progach? Stwierdzam AUTORYTATYWNIE i bez cienia niedokładności: BYŁEM W POLSCE PRZEZ WIELE LAT JEDYNYM ARTYSTĄ PRACUJĄCYM CYFROWO. Wszelkie przejawy wiedzy i zaangażowania w to zacne dzieło pojawiały sie z kierunków całkowicie obojętnych mojej własnej grupie zawodowej – DYPLOMOWANYM ARTYSTOM GRAFIKOM PROJEKTANTOM!!! Więcej pojęcia i zrozumienia zyskiwałem w kręgach informatycznych, drukarskich i wystawienniczych niż w graficznych. Paradoks? Nie, to wrodzony brak zaciekawienia światem i kreacjonistycznego podejścia do własnego warsztatu pracy, tego samego, który pchnął kolegę Gutenberga ku przesławnej innowacji z metalowym, rozbieranym składem. Nawet nie chce mi się komentować tego żałosnego zjawiska, ale z uwagi na pełne buty i zarozumiałości popisy dzisiejszych „mistrzów projektowania i typografii” muszę powiedzieć, że to ich obciążam odpowiedzialnością za obecną degrengoladę, rujnację rynku projektowania i zagładę autorytetów z ich arsenałem zasad. Dziś, każdy głupek może bezkarnie walić w słupek i nikt mu tego nie zabroni, bo nie ma się do czego odwołać. Już w połowie lat 90. odnotowałem pewien tragifarsowny epizod. Odwiedziła mnie w studiu pewna graficzka. Własnie wróciła do Ojczyzny po wielu latach rodzinnej emigracji i rozpierała ją zupełnie usprawiedliwiona żądza zanurkowania w dizajnerskie życie tubylców. Zadała mi pytanie (UWAGA, tylko proszę się nie naśmiewać) – „proszę pana, po czym w Polsce się poznaje, że tu jest studio graficzne?”.
Poczułem cios w samo serce. Zrazu chciałem odpowiedzieć, skądinąd zgodnie ze zdrowym rozsądkiem – „po tym, co się tam robi”, ale ugryzłem się w język. Bo CO się robi i GDZIE? W tzw. „naświetlarni”, w „studiu graficzno-poligraficznym”, w bałaganie „skład i druk”, w „przygotowalni od A-Z”, czy też w interesie pod wezwaniem „fabryka reklamy” lub podobnie kretyńskim, sugerującym „bikiniarską niezależność”? A tylko takie geszefty trzymały krajowy rynek za pysk. Nim się zorientowałem, ledwo zniesiono COCOM, na miasta spadła międzynarodowa mafia geszefciarzy z gotowym wyposażeniem, kompletnie nie licząc się z nikim i niczym. Działali nawet pod szyldami „szołroomów”, gdzie wystawiane urządzenia zapieprzały dzień i noc, odwalając wysokopłatna lewiznę, oczywiście dla wskazanych „swoich”. To był zwiad i bandycki początek inwazji tak zwanych „wielkich agencji reklamowych”, które przeniosły do Polski swoje geszefty wraz z „portfelami klientów”.
Gorąco zachęcam do prześledzenia mojej artystycznej drogi przez bity i bajty na tej stronie oraz tutaj, tutaj, tutaj, tutaj i tutaj i gdzie tylko zajrzysz – nie uwierzysz, że starczyło mi życia na ten niepojęty ogrom pracy, podczas gdy różne nadęte ludziki całe sezony obnoszą się z pojedynczymi pierdołami...
-----------------------------------------------
Nikt nie ogarnie mojej ówczesnej rozpaczy, tym bardziej, że WSZYSCY spektatorzy tej kolonialnej gry doskonale mnie kojarzyli, świetnie znali mój dorobek i poglądy, więc tym łatwiej im poszło z zasianiem zarazy prostactwa i amatorszczyzny. Dobrze wiedzieli, że na tym podwórku nie bywam i o uznanie u troglodytów się nie ubiegam. Polską kulturę zniszczona CELOWO, by poszerzyć rynek tysięcy smakoszy o miliony „konsumentów” gotowych płacić za każdą tandetę. Bo tylko DYKTAT wartości zdaje egzamin pośród śmierdzącego błotka niskich instynktów, ciemnoty i obskurantyzmu, gdzie łatwiej o podziw dla cynicznych szubrawców niż harmonii form i dźwięków. Kto próbował stawić czoła bydłu, ten przegrał – de facto przegrało całe plemię, ale żeby tę sytuację odwrócić, trzeba by raz jeszcze – niestety – CAŁEGO CYKLU: widzialnego najazdu, widzialnej niewoli, widzialnego upodlenia. Podkreślam – WIDZIALNEGO. Niestety, elementem wspomnianej zarazy jest upośledzenie i tak już ułomnego zmysłu postrzegania rzeczy jakimi są, więc pluskwi i pijawczy się na polskim ciele kto chce. Zatem nie dziwmy się, że dzięki nikczemnej ślepocie ciemnego nomen omen ludu, niebawem, jakiś nowy Wiecia Mołotow, ponownie ogłosi zniknięcie pokracznego bękarta traktatu .... (tu wpisać nazwę). A już byliśmy tak wysoko, nawet w kwestiach „wschodnich”... (wyśmienity przykład poniżej).

komputer

КОМПЬЮТЕР, czyli dtp na sieriozno – Marek Car, Michał Setlak, Stefan Szczypka

Tekst opublikowany na łamach miesięcznika KOMPUTER wiosną 1990. Z uwagi na swą nieprzemijającą, historyczną wartość, jest wart przytoczenia sauté wraz z ilustracjami. Wydarzenia w nim przedstawione są niepodważalnym dowodem mojego wybitnego wkładu w pionierski posiew nowej dziedziny i upowszechnienie cyfrowych technik wydawniczych, a także bezprecedensowego zaangażowania małej grupy entuzjastów dtp, zdeklarowanych przyjaciół, przekonanych do moich wizji, racji i pasji.

następne, ale nie ostatnie mgliste wspomnienie pierwszego, całkowicie cyfrowego atelier polskiego grafika – Компьютер oto nasza historyczna ekipa, najprawdziwsza „potężna gromadka”, jakby powiedziano w Moskwie – mогучая кучка. Z głowy, czyli „z niczego” stworzyliśmy wielki kulturowy pomost, większy niż dziś potrafiłyby nadziane cudzymi pieniędzmi polit-kulturowe warchoły od robienia „peruwiańskich” min do obiektywu i zrywających złote owoce z nieswoich drzew; w swej skromności, NIGDY nie upomnieliśmy się o należną pozycję w tzw. „historii” – a dziś widzę, że niesłusznie, choćby dla zachowania pamięci twórcy i kierownika tego projektu, pioniera polskiego internetu – Marka Cara, który zginął w tragicznym wypadku kilka lat później. Ale tacy już byliśmy. Jak większość postaci pomijanych w grubokreskowej Polsce – niepospolicie zdolni, znakomicie zorganizowani, innowacyjni i zaradni – erudyci odchodzącej rzeczywistości, po której nastąpił mrok mafijnego królestwa wszelkiego prostactwa, a fundamentem ustroju ustanowiono – DŁUG. To ćwierćwiecze niewyobrażalnej hańby i świadomego degenerowania kolejnych roczników. A my? – na budowaniu syfu my się w ogóle nie znaliśmy. Zapraszam do niezwykłego tekstu poniżej – skrobnęliśmy go na kolanie do macierzystego Komputera bez przerywania roboty.
Ten wiekopomny koncept zrealizował kwartet: Marek Car, Andrzej Popławski, Michał Setlak i Stefan Szczypka. Trzech z nas nadal żyje i – w przeciwieństwie do znanych nam licznych, pyszałkowatych neofitów – ledwo zipie.

komputer

Marek Car

Kiedy jest się, jak ja, z wykształcenia rusycystą, z zawodu — dziennikarzem, a z zamiłowania — komputerowcem, spełnieniem aspiracji musi być wydawanie pisma komputerowego w Związku Radzieckim. Od chwili, gdy zdałem sobie z tego sprawę do momentu, gdy pojawiłem się w redakcji z pierwszym wydrukowanym egzemplarzem rosyjskojęzycznej edycji Komputera minęły zaledwie dwa lata.

Takie były początki
W listopadzie 1988 roku wracałem z Nowosybirska z opisywanej na naszych łamach wystawy komputerowej. Stała się ona dla mnie okazją do przeprowadzenia pierwszych poważniejszych rozmów z potencjalnymi partnerami na temat wspólnego wydawania Komputera. Na rozmowach też skończyło się, aczkolwiek wracałem do kraju z istotną, jak się później okazało, informacją: moskiewskim telefonem człowieka, który miał być potencjalnym weryfikatorem tłumaczeń polskich tekstów. Mając w perspektywie upojną noc na lotnisku Szeremietiewo w oczekiwaniu na samolot do Warszawy zdecydowałem się na telefon do nieznajomego, by przynajmniej wstępnie omówić zasady naszej przyszłej współpracy. Mimo późnej pory zostałem zaproszony do domu i... tamtej nocy urodził się Компьютер.

Kostia Korobow, bo on był tym nieznajomym, przede wszystkim wyperswadował mi zamiar współpracy z miłymi, aczkolwiek niewiele mogącymi chłopcami z Nowosybirska. Ich miejsce miało zająć moskiewskie wydawnictwo „Finanse i statystyka”, w którym Kostia kierował redakcją literatury przekładowej. Zadanie przekonania do pomysłu dyrektorki wydawnictwa Kostia wziął na siebie.

Kiedy cztery miesiące później znów znalazłem się przejazdem w Moskwie grunt pod porozumienie był już przygotowany. Spotkanie z dyr. Zwonową było, w zasadzie, czystą formalnością, chociaż chodziło również o „okazanie” żywego człowieka, który namawiał na poważną, aczkolwiek frapującą radzieckich partnerów awanturę. Potwierdziłem gotowość Warszawskiego Wydawnictwa Prasowego zawarcia stosownego porozumienia. Wydawnictwo o niczym oczywiście nie wiedziało.

W maju 1989 roku w Warszawie porozumienie zostało podpisane. Ryzykiem dyr. Macieja Hoffmana było to, iż wszechwładny wówczas Zarząd Główny RSW Prasa-Książka-Ruch o wszystkim miał się dowiedzieć po fakcie.

Od tej chwili prace ruszyły z miejsca. Zaczęło się, jak zwykle, od ludzi. Znalezienie dziennikarza, komputerowca i rusycysty w jednej osobie nie jest łatwym zadaniem. Na szczęście jeden spośród wielu znajomych, którzy w różnym czasie pracowali wraz ze mną w Redakcji Wiadomości dla Zagranicy Polskiej Agencji Prasowej, spełniał te wymagania. Andrzej Popławski, bo o nim mowa, po dłuższym wahaniu zdecydował się. Od tej chwili było nas dwóch.

PageMaker, Ventura czy Calamus?
Przyjęta zasada, iż strona radziecka odpowiedzialna jest za druk i kolportaż pisma, a polska — za jego szatę graficzną i skład, zachęcała do podjęcia się zadania na miarę naszych sił i możliwości. To wszystko – od początku do końca – trzeba robić na komputerze. Również ze względu na konieczność weryfikowania przez Rosjan poprawności naszych tłumaczeń (wszak łatwiej przekazać do Moskwy dyskietkę z tekstami, które w poprawionej wersji na tej samej dyskietce wrócą do Warszawy, niż narażać się na nowe błędy przy kolejnych przepisywaniach). W dodatku z czasem w Moskwie pojawił się węzeł redakcyjnej sieci FIDO i z pośrednictwa dyskietki też można było zrezygnować. Pliki tekstowe były od tego momentu przekazywane do Moskwy przez telefon, oczywiście za pośrednictwem modemu. Pozostawała jedynie kwestia wyboru odpowiedniego programu DTP. Z PageMakera zrezygnowaliśmy na wstępie. Bardziej nadaje się do robienia kilkustronicowych ulotek, niż pełnowartościowego, 64-stronicowego pisma. Rosyjska wersja Ventury 2.0, którą przekazało nam do testowania moskiewskie biuro firmy Rank Xerox, była nieco lepszym rozwiązaniem, aczkolwiek rosyjskie fonty pozostawiały wiele do życzenia. Ostateczną decyzję podjął Stefan Szczypka. „Zaadaptuje się do cyrylicy Calamusa. Niczego lepszego na razie nie znajdziemy”.

Stefan Szczypka

Dlaczego Calamus?
Z chwilą przystąpienia do organizacji warsztatu pracy, a więc jeszcze na etapie obmyślania zawartości pierwszego numeru wydania rosyjskiego, pojawił się problem natury zasadniczej. Należało zaprezentować siebie i swoje umiejętności z możliwie najlepszej strony. Nadarzała się nie lada sposobność — całkowicie profesjonalna edycja realizowana w profesjonalnych warunkach z zaangażowaniem zawodowego, wysokonakładowego aparatu poligraficznego.

Wobec takiego kontekstu trzeba było nie tylko zebrać najlepszych fachowców według swoistego klucza niepodważalnych kompetencji lingwistycznych, ale pójść na całość i przyjąć założenie, że estetyczna i kompozycyjna strona realizacji także będzie popisem zawodowca. Jest bowiem prawdziwym przekleństwem wprowadzanie w obieg publiczny produktów wydawniczych sporządzanych techniką Desktop Publishing bez opanowania choćby minimum wiedzy o lege artis kulturze projektowania, typografii czy złożoności percepcji dzieła. Zatem zapadła decyzja: żadnych kompromisów — poprzeczka na wysokości powyżej średniej europejskiej!

A jeśli tak, to z braku Macintosha i jego kolosalnego oprogramowania w grę wchodziła przy tak sformułowanych założeniach tylko jedna konfiguracja: Atari Mega ST i Calamus. Koncepcja zatrudnienia tak zwanego „standardu przemysłowego” dałaby bowiem wynik na poziomie „przemysłowo standardowym”. Trzeba wiedzieć dzisiejszym i przyszłym użytkownikom, że nadrzędne jest w tej robocie założenie plastyczne, a nie jakiś tam potencjał programu, i że program estetyczny (tak się to nazywa!) dobiera się do zamysłu — nie odwrotnie. Powszechne uprawianie „typo-rąbanki” i przerażające, nie spotykane u wykształconych ludzi na zachodzie, luki w elementarnej edukacji plastycznej, traktowanie tej sfery jak maniakalnej („dla artystów”) i egzotycznej („po co to komu”) definitywnie obniża próg wymagań wobec wykonawstwa. Efekty są znane, ale najgorszym z nich jest ten, że nie sposób dowieść wyższości jednej realizacji nad inną, gdyż ludziom brak kryteriów. Uniwersalność stanowisk budowanych na standardzie IBM powoduje, że większość zadań o charakterze graficznym zaczyna mieć sens dopiero przy zakupie specjalnej konfiguracji, znacznie droższej niż standardowe liczydło. Natomiast systemy przyjazne, z reguły zawierające lepsze procesory i graficzną definicję dialogu z użytkownikiem już na poziomie systemu operacyjnego oraz oprogramowanie konstruowane zgodnie z tą formułą, pozwalają na wejście w świat zupełnie innych doznań wizualnych.

Takim stanowiskiem pracy jest Calamus, program na tak fenomenalnym poziomie, że warto dla niego samego kupić komputer. Odwrócenie skali jest w tym przypadku znakiem czasu. Calamus jest programem trzeciej generacji. Zawiera wszystkie standardowe instrumenty kreacyjne oraz wiele innych, całkowicie nieobecnych w popularnych tytułach DTP. Jest spełnieniem oczekiwań zawodowych projektantów, których nie stać na potwornie drogą, zawodową konfigurację Macintosha. Posługuje się liternictwem konstruowanym wektorowo (a nie rastrowo), co oznacza, że dysponuje doskonałą cyfrową typografią, którą można utrwalić zarówno na drukarce laserowej jak naświetlarce, albowiem jest ona „device independent”, zatem jakość kopii zależy wyłącznie od potencjału urządzenia końcowego (sama litera ma teoretyczną rozdzielczość ponad 16000 dpi). Jest jeszcze jeden istotny szczegół, otóż Calamus obsługuje wektorowo także ekran! To zaś pozwala na bezstopniową skalę podglądu pracy i dzięki maksymalnemu zbliżeniu się do ideału What You See Is What You Get umożliwia prawdziwie twórcze traktowanie materiału kompozycyjnego.

Wszystko się zgadza z wyjątkiem...
Z wyjątkiem cyrylicy. Zachodni artyści dopiero niedawno zaczęli rozumieć architekturę rosyjskiego liternictwa. Współczesna oferta na przykład firmy Linotype zbliżyła się do wymagań na poziomie mistrzowskim. Dotychczas wzorowano się na dość prymitywnych adaptacjach, a brak porównywalnej z zachodnią tradycji typograficznej na rosyjskim obszarze językowym spowodował błędne koło naśladownictw i tautologii. Należało zatem zdefiniować własne liternictwo o cechach zbliżonych do jednoelemcntowego szeryfowego Rockwella, jakim składamy polski Komputer. Ale miała to być zarazem litera o znacznie zmodyfikowanej morfologii w stosunku do powszechnie spotykanej w rosyjskich składach. Przyjęte założenie „odtworzenia” wyglądu i struktury składu polskiego doprowadziło do bezprecedensowych analiz i dały w efekcie projekty alfabetów o istotnie zmienionych cechach morfologicznych liter. Można powiedzieć, że „bukwy” zostały „zlatynizowane”. Wykonałem eksperyment na skalę lokalną i (w zależności od punktu widzenia) — międzynarodową. Jest także faktem, iż podany nieuprzedzonej osobie do przekartkowania gotowy egzemplarz pierwszego numeru prosto z drukarni nie został przez nią na pierwszy rzut oka rozpoznany jako rosyjskojęzyczny.

Praca nad profesjonalnym liternictwem trwała kilka miesięcy. Powstało kilka garniturów pisma składowego, powstało wiele unikalnych elementów towarzyszących, formalnie zgodnych z wizerunkiem liter. Przygotowane zostały elementy kompozycyjne stałe i doraźne. Dokonana została operacja wymuszenia na Calamusie pełnowartościowego funkcjonowania w zakresie kompletnie obcego mu tworzywa językowego. Trzeba było zmusić system operacyjny do mówienia i pisania po rosyjsku przy pełnej kompatybilności z Calamusem, programem niemieckim w angielskiej scenografii, który jest zdolny odrzucić przeszczep amerykańskiej klawiatury, a cóż dopiero rosyjskiej. Wszystko się udało, z opracowaniem słownika poprawnego dzielenia słów włącznie.

Po półroczu ciężkiej pracy, będącej dla mnie okazją do udowodnienia określonych racji warsztatowych — mogłem rozpocząć akcję. Przed kilku laty stawiałem pierwsze kroki w dziedzinie Desktop Publishing jako naturalnym przedłużeniu moich zajęć zawodowych. Działałem wówczas jako całkowicie osamotniony prekursor, z wielkim trudem przekonując opornych i nieciekawych nowej dyscypliny ludzi, że DTP dla kultury powszechnej będzie miało fundamentalne znaczenie, chwilami większe niż telewizja, gdyż umożliwiające nagły powrót do papieru jako podstawowego nośnika wiedzy i wiadomości. Powrót nie byle jaki — na najwyższym poziomie, ze wszystkimi cechami katalogowej typografii i z bezpośrednią (!) relizacją materiału montażowego do druku, co oznacza całkowite panowanie nad formą wydania już od momentu podłączenia domowego komputera do prądu. Tym razem miałem okazję zaprezentować pierwszy skomputeryzowany warsztat zawodowego grafika w działaniu i to od razu zagranicznej publiczności.

Michał Setlak

Z peceta na fajans
Z decyzją robienia Компьютера na dwóch różnych typach komputerów wiązały się od początku pewne problemy. Pierwszą potencjalną przeszkodą było przenoszenie plików z peceta na ST, ale to mieliśmy opanowane już dawno: format dysku ST jest prawie identyczny jak IBM, wystarczy tylko, aby dyskietka była sformatowana w PC (IBM nie radzi sobie z formatem ST, Atari czyta i zapisuje pliki na dyskietkach obydwu formatów). Zainstalowany w redakcji PC/XT ze stacjami dysków 5¼" i 3½" zapewnił przenoszenie plików pomiędzy dyskietkami o różnych wielkościach.

Potem okazało się (odkrył to Andrzej Popławski), że dyskietka sformatowana w ST, po drobnej operacji polegającej na zmianie trzech pierwszych bajtów w pierwszym sektorze z 00 00 4E hex na EB 34 90 hex również jest czytana przez MS-DOS.

Następny problem – konieczność importu grafiki (i semigrafiki) peceta do Calamusa. Najbardziej zależało nam na kopiach ekranów działających programów. Analogiczny problem w przypadku ST praktycznie nie istnieje — wystarczy uruchomić kilkusetbajtowy programik, który instaluje się rezydentnie (mamy takich kilka), i w dowolnej chwili, podczas pracy dowolnego programu, naciśnięcie kombinacji Alt+Help powoduje umieszczenie na dysku pliku będącego kopią ekranu.

Wydawałoby się, że można zrobić tak samo na IBM — owszem, ale ze względu na niejednorodne środowisko graficzne (różne karty, oddzielny tryb dla tekstu i grafiki) zdobycie właściwego programiku mocno się komplikuje... Po długich i uporczywych poszukiwaniach Markowi Carowi udało się znaleźć to i owo, ale trudności ciągnęły się dalej: kopię ekranu graficznego otrzymywaliśmy za pośrednictwem programu Freez, będącego elementem pakietu graficznego Paintbrush. Następnie należało go wciągnąć pod Paintbrusha, by otrzymać plik w formacie .PCX, do tego uzależniony od używanej karty grafiki. Nam potrzebny był format .IMG. Rozpoczęły się poszukiwania konwertera, zakończone dość nieoczekiwanym odkryciem (miesiąc później napisał o tym PC World): najlepszym narzędziem do konwersji różnych plików graficznych jest... Ventura Publisher.

Teraz kolejne pytanie: jak spowodować, aby tekstowa kopia ekranu PC wyglądała w druku jak prawdziwy ekran? Pomysł był prosty, wykonanie również nieskomplikowane. Najpierw „wydłubałem” z programu emulatora PC na ST czcionkę typową dla IBM. Następnie napisałem program (oczywiście w GFA BASIC-u), który malował kopię ekranu PC na ekranie ST używając przygotowanych wcześniej literek i zapisywał tak otrzymany obrazek w postaci pliku graficznego, akceptowalnego przez Calamusa. Gotowe.

Nie mniejsze kłopoty, jednak innej natury, wiązały się z koniecznością profesjonalnego składu rosyjskich tekstów. Pomijam tu konieczność zaprojektowania rosyjskiej czcionki — tę benedyktyńską pracę wziął na siebie Stefan Szczypka, tworząc cyrylicę o niespotykanym dotąd, europejskim wyglądzie.

Przy składaniu tekstów często zachodzi konieczność przeniesienia części wyrazu do następnej linii, przy czym muszą zostać zachowane reguły pisowni. Calamus dysponuje wspaniałym mechanizmem przenoszenia z możliwością wykorzystania słownika, szkopuł polega jednak na tym, że jego algorytm jest przystosowany do dzielenia tekstów angielskich lub niemieckich i nie akceptuje znaków spoza alfabetu niemieckiego. Po rozważaniach zdecydowaliśmy się umieścić litery cyrylicy pod kodami ich łacińskich odpowiedników, gdy było to możliwe, resztę liter umieszczając pod kodami liter nie mających rosyjskich odpowiedników. W ten sposób pozostały tylko dwie, rzadko używane litery, nie akceptowane przez słownik przeniesień. Odpowiedni konwerter napisałem dużo wcześniej, kiedy nie wiedziałem jeszcze, że będziemy robić rosyjskie wydanie...

Pozostawała tylko do rozwiązania kwestia, co począć z tekstami mieszanymi, gdy na przykład wśród słów rosyjskich występuje nazwa zachodniej firmy lub produktu, pisana literami łacińskimi. Na poziomie edytora tekstu problem nie istniał — rosyjskie litery pozostawały pod kodami powyżej 127 (7F hex), a przy imporcie tekstów do Calamusa wykorzystaliśmy fakt, że tekst pisany w edytorze 1stWordPlus jako wytłuszczony jest składany inną czcionką. Napisałem więc konwerter, który przed fragmentem tekstu rosyjskiego umieszczał znacznik pisma normalnego, a przed tekstem łacińskim znacznik pogrubienia, dokonując oprócz tego konwersji kodów liter rosyjskich na fonetyczny układ zastosowany przy składzie. Nie pamiętam już, jak ten konwerter nazwałem, Stefan uznał tę nazwę za trudną do zapamiętania (jak widać, słusznie) i żartobliwie przechrzcił go na NKWD — to już trudno zapomnieć...

Przy okazji warto wspomnieć, że niniejszy tekst został przetworzony za pomocą programu generującego przeniesienia w polskich tekstach, napisanego specjalnie dla Calamusa. Program ten wykonuje również funkcje narzędzia, o którym piszę poniżej.

Mieliśmy jeszcze trochę kłopotów z obróbką tekstów pisanych na PC, ponieważ załadowane do WordPlusa a potem importowane do Calamusa jako dokument wordprocessora nie poddawały się formatowaniu — znaki nowej linii ASCII (CR LF, 0D 0A hex) są stosowane przez WordPlusa jako znaki początku akapitu. I na to znalazło się lekarstwo: napisałem – co prawda już po przygotowaniu pierwszego numeru pisma – program H_2_O (czyli po prostu woda), „zmiękczający” tekst — usuwa on wszystkie znaki akapitu za wyjątkiem tych, po których występuje linia zaczynająca się od spacji (prawdę mówiąc program robi jeszcze parę rzeczy, ale nie czas i nie miejsce na pełny opis).

Przy pracy nad rosyjskim wydaniem przydało się jeszcze kilka moich programów (pisanych oczywiście w GFA BASICu), między innymi zmodyfikowana wersja NIKIFORa, opisywanego kiedyś w Komputerze, a także edytor czcionek ekranowych ST, specjalnie rozszerzony o funkcję zapisu na dysk obrazka zawierającego pełny zestaw 256 znaków — takie tabelki były potrzebne do artykułu o różnych standardach kodów cyrylicy.

Stefan Szczypka

Calamus, czyli koniec wieńczy dzieło
Tu się nie ma co rozpisywać. Calamus jest wspaniały. Pracowałem z różnymi programami — nie umywają się do „piórka” (łacińskim słowem calamare określano przybornik-piórnik, a pióro do pisania nazywano calamus). Oczywiście, byłoby nieprawdą twierdzić, że ręka amatora jest w stanie zapędzić do pracy program kompozycyjny takiej klasy. Co rzeczywiście można zrobić i jakich użyć środków wie najlepiej zawodowy projektant. W przypadku Компьютера wyraźnie widać różnicę między klasą „biurową” a „wyczynową” Desktop Publishing. Chyba najlepszą wizytówką tej części relacji będzie skromna prezentacja kilku sytuacji z akcji. Ilustracja Sama koncepcja produkcyjna jest raczej zrozumiała. Zdecydowaliśmy się na oryginały 300 dpi z drukarki laserowej. Również reprodukcje ilustracji czarno-białych wykonywane były skanerem Canon 1X12F w zakresie 75 do 300 dpi. Ta rozdzielczość okazała się dla druku offsetowego wystarczająca. Drukarnia reprodukuje arkusz po arkuszu, dodaje wyciągi barwne kolorowych ilustracji i montuje. Prawda, jakie proste? Nie jest jednak obojętne, co się do reprodukcji przekazuje — praca pracy nie równa. W tym przypadku drukarnia dostała towar najwyższej jakości.

Marek Car

Jaki jest Компьютер?
Optycznie — zdecydowanie odmienny od polskiego. Przede wszystkim dlatego, iż jest całościowo zrealizowaną koncepcją czegoś, co edytorsko dojrzewało. W Komputerze widać wyraźnie pojawiające się z czasem nawarstwienia, w Kompiutrze — nie.

Również od strony treści jest inny. Nie tylko ze względu na obecność autorów radzieckich. Niektóre teksty (jak choćby Nowinki z Krzemowej Dolinki, Komputery z procesorem 80486 czy Człowiek w sieci z trzymanego przez Czytelników w ręku numeru polskiego) najpierw ukazały się w wydaniu rosyjskim. Niektóre materiały pisane są tylko do numeru rosyjskiego. Jest wreszcie pewna, niewielka część przedruków z Komputera.
Zachowaliśmy podział pisma na trzy podstawowe działy — publicystyki (w wersji rosyjskiej nosi on nazwę W świecie Komputera), Komputer w pracy i Komputer w domu. Ogłoszenia są porozrzucane po całym numerze.
Jest wreszcie Компьютер adresowany do nieco odmiennego kręgu odbiorców. Takich samych, którzy w Polsce zaczynali nas czytać cztery lata temu (przeżywamy drugą młodość!). Ukierunkowaliśmy pismo na czysto praktyczne poradnictwo (jaki komputer wybrać, jak posługiwać się poszczególnymi programami, jak sformatować twardy dysk czy przygotować zbiór CONFIG.SYS). Jeśli polscy czytelnicy uznaliby, że taki profil pisma bardziej im odpowiada, gotowi jesteśmy „obniżyć loty”.
Zaczynamy od kwartalnika i nakładu 100 000 egz. Wiemy, że jak na warunki radzieckie — to bardzo mało. Ale i tak jesteśmy największym pismem komputerowym w ZSRR. Nasi konkurenci — kwartalnik Мир РК czyli rosyjska edycja PC World i miesięcznik КомпьютерПресс, będący magazynem przedruków z prasy światowej, mają nakłady o połowę niższe. Bijemy ich też ceną. Półtora rubla — to niewiele, w porównaniu z pięcioma za Мир РК czy trzema za КомпьютерПресс. Wstępnie uzgodniliśmy z naszymi partnerami, że od 1991 roku zaczynamy wychodzić w cyklu dwumiesięcznym, przy nieco zwiększonym nakładzie.
> W chwili, gdy ten numer Komputera dotrze do kiosków, zsyłać będziemy do drukarni w Czechowie pod Moskwą trzeci, ostatni w tym roku numer Компьютера. Pierwszy poświęciliśmy w dużej części problemom obróbki tekstów i programom DTP ze szczególnym uwzględnieniem Ventury. Tematem wiodącym drugiego były sieci komputerowe. W trzecim piszemy głównie o CAD-ach. Czwarty numer adresujemy do najmłodszych odbiorców. O tym, jak zostały przyjęte, nie omieszkamy was poinformować. O ile – odpukać w niemalowane...


Zakładałem IDG Poland, czyli Patrick McGovern w redakcji Komputera

Na koniec niezapomnianego pięciolecia przyszły „zmiany”. Polegały na tym, że uzurpująca sobie prawa do przewodzenia społeczeństwu okrągłostołowa szajka, zaczęła stopniowo przejmować trofea. Jednym z najbardziej spektakularnych numerów było wydłubanie z majątku po niedawnej „przewodniej sile narodu”, monstrualnej schedy znanej pod nazwą Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza Prasa-Książka-Ruch. W tym celu z premedytacją sparaliżowano wszystkie podmioty tworzące RSW, nakazując przeobrażenie w spółdzielnie pracy dziennikarzy, czyli w podmiotowe nic, pod dotychczas używanym tytułem. Bo ludzie to tylko ciężar przecież – zwracam niniejszym uwagę, że był to w istocie wzorcowy schemat założycielski porządków złodziejskiej pseudorzeczypospolitej, której funkcjonowanie do dziś zasadza się na takiej właśnie przesłance: majątej rozkraść i sprzedać choćby bandycie, a ludzi omotać, kopnąć w dupę i zaproponować zadłużanie się, jako podstawową formę bytu. Wracając do majątku RSW (ruchomości, nieruchomości oraz prawa do nazw i tytułów) poczęto rozdrapywać, jak w pijanym widzie. Bylo tego tyle, że trzeba było ustanowić urząd „likwidatora majątku byłej RSW” (patrzajta przykladowo tutaj).
Trzeba było się ratować. Kolega Grzegorz Eider zabrał kilku spośród nas i w porozumieniu z Tadeuszem Wilczkiem założył sławne wkrótce wydawnictwo Lupusnomen omen. Ja natomiast postanowiłem skoczyć w ogień w chwili, gdy na progu konającego Komputera stanął we własnej osobie NUMER JEDEN światowej prasy komputerowej – pan Patrick McGovern. Jak to mówią – nasza sława nas przerosła, a on bardzo chciał nas przejąć (tu mała, ale bardzo ważna dygresja).
Szybko podjąłem odpowiednie kroki i wspólnie z Wiesławem Migutem, Markiem Młynarskim i Markiem Carem założyliśmy bardzo znaną poźniej spółkę Compress, która będąc podmiotem Prawa Handlowego mogła lege artis wejść, jako spółka-matka w sklad imperium IDG Poland. Zaczęły się nowe czasy, powstał Computerworld, potem PC World - Komputer itd. Tak, jak blisko sześć lat wcześniej, znalazłem się w gronie ojców-zalożycieli starego Komputera, tak teraz wręcz wyrąbałem przejście do nowego świata, a plany miałem takie, że... chyba jednak nie będę rozpruwał starych ran. Bo niestety, pokazały się różne wszawe, zawistne charakterki i nim się z Markiem Carem zorientowaliśmy – grupa mądrych inaczej przechwycila pakiet kontrolny na Walne Zgromadzenie. Tam gdzie rządzi forsa, tam nie ma nic wartościowego. Wyprowadziłem zatem z IDG moje studio STR. z całą wspaniałą ekipą, a Marek poszedł tworzyć polski internet. McGovern nigdy się nie dowiedział, a ty drogi czytelniku nawet nie przypuszczasz, jaką pozycję szykowaliśmy mu z Markiem Carem. I niech tak pozostanie – z nas dwóch żyję już tylko ja.

Migawka z Targów Poznańskich. Prezentuję wraz z Michałem Setlakiem legendarne stanowisko wydawnicze – na ekranie EIZO Flexscana – Calamus z przyległościami, Atari TT30 zwane „fajansem”, niezapomniana ataryńska drukarka pędzona wprost z DMA, skaner Epsona, a pod ścianą sławna naświetlarka UltreSetter DTC3000. Na ścianie przykład niedościgłej dla innych swobody w operowaniu calamusową technologią grafiki wektoroweej – ploterowo wycięta ówczesna winieta Computerworlda, tymczasowego następcy naszego utrupionego Komputera. Brawurowa prezentacja kompaktowego stanowiska dtp z naświetlarką wymiotła widzów z innych stoisk. Niepodobna opisać, co się tam działo. Na koniec dnia targowego uświadomiliśmy sobie, że CAŁA HALA ŚWIECI PUSTKĄ, zaś ciasno zbity tłumek, piętrzy się wokół mnie i Michała, jak onegdaj słynne „winogrona” na warszawskich tramwajach. To było coś niewyobrażalnego – oto prawdziwa jakość, w tamtej chwili odtrąbiliśmy WIELKĄ ZMIANĘ obdzierając nowy, komputerowy warsztat wydawniczy z wszelkich nalotów czarnej magii. Nasz nowy przyjaciel, nasz „szwedzki antykwariusz”, mój osobisty dostawca naświetlarek DTC3000 (niebawem otoczonych prawdziwym kultem kolejnego składnika systemu), mało nie odpadł ze zdumienia. Natychmiast nadał całej europejskiej społeczności „softripperów”, że w Polsce się dzieje, i to jak. Do zaszczytu zaliczenia mnie przez załogę z Walluf w poczet drużyny oddanych rycerzy Calamusa (zwracam uwagę na limitowane srebrne piórko w mojej klapie), doszła jeszcze zasłużona – tak, bez fałszywej skromności – jak najbardziej zasłużona sława niestrudzonego ewangelisty najlepszego konceptu DTP w całej historii tej sztuki. Mój pot, krew i łzy, nieustająca wieloletnia aktywność artystyczno-edukacyjna na wszelkich polach, przyniosła mi już pod koniec lat 80. dozgonny zaszczyt obnoszenia się z tytułem OJCA POLSKIEGO DTP.
targi_poznańskie

Półtorej dekady wcześniej...
nieśmiertelne historie z tej ziemi — oto kultowe
RAZEM i pożądane OSOBNO

Prawdziwe, wielkie RAZEM ukazywało się w latach 1976-81, do stanu wojennego, późniejsze przebieranki to już wyłącznie post-koszarowa lipa. Kultowe dziś RAZEM miało trzy cechy: odporność legendarnego zespołu na partyjno-milicyjną fizjologię tzw. „kierownictwa redakcji”, znakomitych autorów i niezapomnianą oprawę graficzną oraz opinię najbardziej pożądanego magazynu i – mimo wysokiego nakładu – wyprzedawanego do ostatniego ścinka makulatury. Przez kilka lat (wraz z kolred. Mańkiem B. i Markiem T.) dostarczałem zaślinionej publiczności nieporównanych doznań rozrywkowych i paraseksualnych, wydajnie wyposażając bezprecedensowe „osobeńko” w towary pierwszej oraz drugiej świeżości. Kto liznął menu z moskiewskiego bufetu Variete czy związku literatów ten wie, że świeżość w partyjnym towarzystwie różne ma odcienie. A więc, do ciężarów kierowania grafiką najbardziej pożądanego organu w Polsce Ludowej, z przyjemnością dorzucałem sobie brzemię redagowania ulubionego dodatku wszelkiej młodzieży – tej już wyrośniętej i tej jeszcze niekoniecznie, a jak się niebawem okazało – także całkiem dorosłej. Historia jest z cyklu tych niezapomnianych... Wszak z wydawaniem tzw „osobeńka” wiąże się niejedna anegdota.

z jeszcze głębszej otchłani wyziera mój pionierski udział w krajowej eksplozji fotoskładu, tego technicznego i estetycznego przewrotu na miarę Gutenberga — ma się rozumieć, w nielicznej awangardzie definiującej całkiem nowe współrzędne erudycji typograficznej, nowoczesnego projektowania wydawniczego i formatów opisu dla systemu Linotron 505 TC, ówczesnego cudu redefiniującego jakość i szybkość składu, NIE MOGŁO MNIE ZABRAKNĄĆ. Jeszcze nie opadł kurz po mojej inicjatywie unormowania zasad dla składów realizowanych głowicowymi maszynami IBM (projekty miarek, zasady opisu, wzorniki), a już się rzuciłem na technologię foto-katodową – dziedzinę dla najambitniejszych warsztatowców. Był rok 1976 i musiało minąć jeszcze kilka wiosen, nim wymyślona w hamburskim atelier Unternehmensberatung Rubow Weber Karow (URW), ale zaprezentowana... tak, w Polsce, technologia cyfrowej definicji znaku, w jego najdoskonalszym, wektorowym wcieleniu, jako forpoczta pełnego mapowanie składu względem wszystkich pozostałych komponentów projektu, kompletnie rozwali i nieodwołalnie odeśle do historii całą dotychczasową praktykę, objawiając się światu pod nazwą Desktop Publishing, alias dtp.
razem
Czym był kontrast pomiędzy moją świadomością epokowych przewrotów, a wyobrażeniami dupków, świadczy m.in. następująca pierepałka. Raz wpadł koleś z tekturką i przyniósł winietę (tylko rzuć okiem na sygnaturę tej ultrasyfiastej koperty). O jej zmianę, choćby częściową, stoczyłem krwawą bitwę z „estetami” z KC, dla których każda prowizorka – byle opatrzona „sakramentami” przez towarzysza z Wydziału Prasy – stawała się „znakiem pańskim”. Powoli zaczynali rozumieć, że epoka „grafików-partyzantów” (było takich w Warszawie kilku, robiących oznaczonego dnia „obchód” kolejnych redakcji w celu „zamakietowania materiału”, nie wierzycie?), definitywnie odchodzi do przeszłości. Także znajomek, którego podziwiano za talent do rysowania „zabawnych scenek” uchodzących za komiks, raczej nie posiada kwalifikacji typograficzno-projektanckich – jest pleno titulo rysownikiem, a nie grafikiem-konstruktorem, operującym materią coraz bardziej złożonych technologii. Ja to wiedziałem od zawsze, a warsztat miałem za poligon sensu stricto, jak nowoczesny artysta, będący, jako dizajner – bardziej inżynierem formy, niż ilustratorem. Nic zatem dziwnego, że mój „aparat krytyczny” wyczuwał wszelkie gówno na odległość.
razem

Otóż ów niezapomniany antyorgan wydawniczy redagował wspomniany już Maniek B., a ja z pomocą Marka T. realizowałem toto scenograficznie i rysunkowo, a bywało, że również prozą i wierszem. Osobeńko zajmowało się kolekcjonowaniem absurdów życia w PRL, kulturą popularną i lekką pornografią, co naród pokochał bez zastrzeżeń. Nie lubił nas tylko pewien tercet muzyczny za nadmiar „gorących” życzeń Mańka pod ich adresem, w każdym wydaniu i przy każdej okazji (chociaż – umówmy się – ani on Katon, ani oni z Kartaginy). Konkurowaliśmy z pewną, wielkiej zacności, damą z telewizora o palmę w temacie debilne nazwy z polskiego przemysłu. To my wywlekliśmy na światło dzienne słynne dziś obiekty w rodzaju „zwis męski” - krawat, „zwis wielopłomienny” - żyrandol, „naczynie nocne dziewczęce” - nocnik czy „perlator z wleką” – wysuwane z kranu sitko do spieniania wody itd. Ale spécialité de la maison naszego Osobeńka były oczywiście wycinane z Playboya i Penthausa golasy. W naszej redakcyjnej pracowni graficznej uwiła sobie ciche stanowisko, uwielbiająca młodych dowcipasów, Nasza Droga Hrabina, której personalia (ma się rozumieć) zmilczę – najprawdziwsza hrabina posiadająca tzw. „kulturę wyniesioną z domu”, na którą – jak widać, było realne zapotrzebowanie w nowej gierkowskiej epoce. Na małym stoliczku zawalonym maszynopisami, „łebsterami” i „larusami” hrabina uprawiała, tak, tak, najprawdziwszą zawodową KOREKTĘ. W torebce zaś ukrywała czarny, opasły notes, o którym kiedyś nam powiedziała: „ja tu mam takie kwiatki i takie wypisy z naszych autorów, że szkoda gadać”. Nigdy nam niczego nie pokazała, ale mieliśmy pewność, że będąc korektorką klasy premium musiała mieć niezły magazyn szajsu „czołowych” prl-owskich dziennikarzy i redaktorów. Życie biegło, robota szła i tylko co jakiś czas, jak figura z innego świata, przelatywała przez kubaturę pracowni niewinna jak aniołek, młoda stażystka-gońcówna, nazwijmy ją „Mała”. Pewnego dnia kolega Marek T. niechcący pchnął koło historii w zaskakującym kierunku. Pozwolił sobie na niewinne wyskrobanie na jednym z pornoli naszego numeru do pracowni. Nie wiem, jak to powiedzieć, ale ówcześni faceci naprawdę myśleli, że to telefon do tej baby na zdjęciu. No i zaczęło się... Po kilkudziesięciu telefonach, w większości – niestety!!! – odebranych przez Naszą Drogą Hrabinę zrobiło się nam głupio i złożyliśmy nieśmiałą propozycję Małej: „odbieraj te telefony i gadaj co chcesz”. Oczywiście, ze wszystkimi zaślinionymi rozmówcami natychmiast sie umówiła. Okna redakcji wychodziły na „biały dom” czyli gmach KC-PZPR, a u podnóża mieliśmy skwerek z dobrze znanym tzw. „pomnikiem partyzanta”. Trzeba było widzieć, co się na tym skwerku porobiło, jaki zastęp frajerów z sygnałami typu „gożdzik”, „gazeta pod pachą”, „kręcenie parasolem” itd. itp. uwijał się wokół partyzanta każdego dnia. Wylanych łez i trzęsawic śmiechu nie policzę – co było nasze, to było. Ale się za Gierka żyło...
Wykorzystując bardzo wysokie notowania tygodnika często jechaliśmy na krawędzi np. tępiąc i wyszydzając idiotyzmy nasze powszednie. Niezapomniane były nasze rymowane „szopki” noworoczne czy akcja prześladowania pajaców od opatrywania każdego wypchniętego na rynek towaru magicznym hasłem „nowość”, które w pewnym momencie skutecznie zastąpiło nawet metafizyczne stemple „export” czy „quality”. Jeden z moich jadowitych poematów kończył się takimi słowami: poeta czeka na wiadomości, w skupieniu sącząc browar, kiedy pojawi się – dla ludności – „NOWOŚĆ” z napisem „TOWAR”. Znów, śmiechu było po pachy, nawet na Mysiej (nooo, mam nadzieję, że jeszcze pamiętacie, co było na Mysiej?).

ALE TUTAJ MOŻE KILKA SŁÓW O CZYMŚ RÓWNIE NIEZAPOMNIANYM, ALE ZNACZNIE WAŻNIEJSZYM. Otóż Razem było piekarnią, kuźnią i drużyną niepospolitych talentów, których praca zostawiła głęboki ślad na narodowej kulturze. To na tych łamach pojawiały się znakomite reportaże, wysokiej próby eseje, literatura (Waldemar Łysiak), doskonale opracowane materiały kulturalne, społeczne czy obyczajowe, żeby przypomnieć niezapomnianą premierę kultowej „Sztuki kochania” Michaliny Wisłockiej zainicjowaną na łamach Razem właśnie. Jednak, nie umniejszając w żadnej mierze niepodważalnej jakości wspomnianych wysiłków, jeden z gatunków uprawianych w gazecie osiągnął poziom niezrównany i niedościgły. Był nim fotoreportaż, fotoesej i fotofelieton. Załogantami tej fortecy byli: Krzysztof Barański, jako kierownik, Andrzej Baturo, duchowy patron Sławek Biegański, jedna z kobiecych legend fotoreportażu Dorota Bilska (moja żona), Adam Hayder, Maciej Osiecki, Władysław Lemm, Sergiusz Sachno, Mirosław Stępniak, Leszek Fidusiewicz, Antoni Zdebiak, niesamowity Krzysztof Gierałtowski, Witold Kuliński, Krzysztof Pawela, Anna Musiałówna Janusz Kobyliński czy Zbigniew Furman. Wokół tego grona pojawiała się najzdolniejsza młodzież i nowsze pokolenie zdeklarowanych strzelców, choćby dobrze dziś znany Tomasz Tomaszewski. Szczególnym akcentem nieomal stratosferycznej erupcji razemowej foto-fabryki był jedyny w swoim rodzaju, pamiętny i nie mający równych sobie udział w „Pierwszym Ogólnopolskim Przeglądzie Fotografii Socjologicznej” (Bielsko-Biała, listopad 1980). Nieprawdopodobna zupełnie ekipa – ludzie wspaniali i skromni, ale w pełni świadomi swej wartości i talentu – ostatnia fala polskiej szkoły fotoreportażu, której śmierć zadał stan „powojenny”. Owszem, było jeszcze kilka wierzgnięć pod osłoną niezapomnianego itd. (które przez chwilę tworzyło ochronny kokon dla niedobitków) i... niestety, nadszedł ostateczny koniec.
Wbrew obiegowym kretynizmom niedouczonych bęcwałów, fotoreportażu nie wykończyły wschodzące, niechemiczne technologie, ale „podmuch nowego” – pandemicznie narastająca fala wymiany ludzi myślących na samozwańców i tłumoków – prawdziwych beneficjentów rygorów okrągłostołowej antropologii. W Polsce fotografię zniszczyła buraczana polityka pazernych ciemniaków. Fotoreporterka wręcz poległa na froncie bezkompromisowego opisania sparszywiałej rzeczywistości, ale ta ofiara jedynie przydała jej frontowej chwały, patriotycznego splendoru i zasłużonej pozycji na kartach ojczystej historii – kompletnie wbrew oczekiwaniom i zabiegom postbezpieczniackiej chołoty i jej nowoburaczanych, ciemnych, skorumpowanych pridupasów. DLATEGO NIGDY NIE WOLNO ZAPOMNIEĆ O PIĘKNYCH POSTACIACH I WYBITNYCH BOHATERACH TAMTYCH CZASÓW – STANOWCZO SIĘ TEGO DOMAGAM. (natchnione fotony)

RAZEM było znakomite, nowatorskie i kultowe, ale największym dziedzictwem tygodnika okazał się fotoreportaż
razem razem
odebrałem młodzieży zdrowy sen – to ja z Markiem T. wycinałem słynne pornole do OSOBNO, naród to pokochał (patrz tekst)
razem
)))

Poradzimy sobie, tylko lepkie łapy precz, darmozjady i sztywniaki

Jest taka specjalna grupa ludzi. Wychowani w klatce, zadowoleni z niewoli i prymitywnych definicji otaczającej ich rzeczywistości. Rzeczywistości całkiem niezłej, bo obliczonej na osmotyczną interakcję z tymi obiektami hodowanymi wyłącznie dla utwierdzenia obowiązujacego status quo. Oni nie są do niczego potrzebni – ani społecznie, ani kulturowo, ani fizycznie. Ich biologiczne istnienie służy wyłącznie osłanianiu żywym murem groteskowej, samozwańczej władzy głupków, którzy własne: chytrość, przewrotność i cwaniactwo, uważają za aktywa legitymizujące sprawowanie rządu dusz. To odrażająca swołocz, zrodzona z gnijących odpadków z pańskiego stołu – zupełnie okrągłego (kapewu-sikalafą?). Bydło, które ustanowiło aktualne realia życia za pomocą tzw. „prawa” (patrz – „państwo prawa”), napisanego pod dyktat międzynarodowych mafiozów i krwiopijców za jedą, jedyną obietnicę – uznanie (ha, ha, ha!!!...) WYMIENIALNOŚCI polskiego złotego. Jeszcze wrócę do tego tematu, czekajcie na ciąg dalszy. Ja jestem z tych, co się nie trwożą, co nie schodzą z drogi mendom – walczyłem kiedyś ze ścierwem, zamierzam walczyć nadal. A kit wam na monogram lemingi i łobuzy.